„A co Oktaw, mam cię ukrzyżować?” – czyli o tym jak przyjaźń wspięła się w zimowych Tatrach!

5a1
na zdj. Artur Pierzchniak ‚Guma’.

Wypadek taternicki, wspomina: Oktawian Cież

Dla kolegów: Guma czyli wspaniały kumpel, a w dowodzie Artur Pierzchniak, główny bohater tego tekstu i jak dla mnie jedyny(sic!) całego zdarzenia, zawsze miał więcej wyrozumiałości dla początkujących wspinaczy niż inni koledzy z Klubu Wysokogórskiego.

Guma, dzięki swej wrodzonej empatii, potrafił w szczery sposób cieszyć się razem z „żółtodziobem” z tego, że odkrywa nowy, fascynujący rozdział swojego życia:  poważną, czasem straszną, a czasem zabawną – ale zawsze 100 % prawdziwą wspinaczkę.

Tamtego dnia, a był to drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, dwa tygodnie po moich dwudziestych pierwszych urodzinach, miała zrealizować się moja druga poważna eskapada wysokogórska.

Zimą, warunki atmosferyczne zbliżają nasze skromne Tatry bardziej do Alp czy Kaukazu aniżeli do skałek Jurajskich. Być może ktoś miałby w tym momencie ochotę skrytykować postępowanie Artura, za to, że ‘świeżaków’ się nie zabiera w góry, że mogło być inaczej, itp. Wspomnę tylko, że miałem za sobą prowadzenia skrajnie trudnych dróg dry-toolowych w czystym stylu O.S. (bezpieczne i bezbłędne zimowe wspinanie w skałkach Jurajskich), a planowany przebieg wspinaczki miał być o cały stopień niższy od tego, co bezbłędnie robiłem w skałach, czyli „zaledwie” nadzwyczaj trudny.

Wytrzymałościowo i fizycznie byłem dobrze przygotowany, brakowało mi jedynie doświadczenia, które można zdobyć tylko w prawdziwej „akcji” wysokogórskiej, a nie na sztucznej ścianie, czy podczas wieczornego joggingu.

Wróćmy jednak do przebiegu wydarzeń. Przed północą spotkaliśmy się we trzech, tj. mój brat Dawid, Artur vel Guma oraz ja na dworcu PKS w Częstochowie, zgodnie z powziętymi miesiąc wcześniej ustaleniami, jadąc na wypad w Tatry w przerwie sylwestrowo-świątecznej. Plan był w miarę prosty: razem z Częstochowy na Halę Gąsiennicową w Tatrach, dalej my z Gumą na pn-wschodnią Świnicę (droga zwana „lewy Dorawski”), a mój brat miał się przedostać z Kasprowego Wierchu poprzez Grań Główną Tatr i Granaty z powrotem do Doliny Gąsiennicowej.

Pod ścianę Świnicy dotarliśmy dość późno w godzinach porannych, słońce było już od dobrych 2-3 godzin na niebie. Z tej przyczyny postanowiliśmy, że wspinaczkę „lewym Dorawskim” będziemy kontynuować do „Świnickiej Ławki”, czyli wycofamy się w „bok” łatwym terenem w około jednej trzeciej wysokości ściany, po pokonaniu najtrudniejszej, tj. dolnej części tej drogi wspinaczkowej. Jak się później okazało, wydarzenia miały jednak potoczyć się całkiem inaczej.

Artur narzekał na problemy żołądkowe po wigilijnej „wyżerce”, jaką każdy szanujący się Polak i Katolik sobie serwuje w postnym, bezmięsnym stylu. Niestety, mając niestrawność nie sposób dać z siebie wszystko podczas wspinania, ustaliliśmy zatem, że w ramach treningu, pokonam tylko najniższy wyciąg tej drogi, który był jednocześnie najtrudniejszym, kluczowym fragmentem, tj. pionowym „kominem” (wąska, wklęsła formacja skalna, trochę szersza niż szczelina, ale za mała by nazwać „żlebem”), a gdy „urobię pierwszy wyciąg” (czyli tłumacząc ze wspinaczkowego na nasze: pokonam pierwszą długość liny na tej drodze wspinaczkowej), zjadę do podstawy ściany ze znajdującego się przy półce skalnej stałego haka asekuracyjnego i udamy się spokojnie do pobliskiego Murowańca na kufel piwa i kawałek sławnej szarlotki. Decyzja ta, jak mieliśmy się obaj boleśnie przekonać, była jednak brzemienna w skutkach, i to z goła nie po naszej myśli.

Pierwsza część tego nieco już awaryjnego planu została wypełniona, przewspinałem ten trudny i uciążliwy komin po czym wdrapałem się na półkę skalną gdzie, zgodnie z sugestiami Gumy, znalazłem potężny tzw. „Toprowski” hak. Czy zadecydował brak doświadczenia, czy złośliwość rzeczy martwych, tego się pewnie nigdy nie dowiem, ale właśnie tenże wielki hak pod moim ciężarem wyrwał się ze szczeliny, w którą był osadzony.

Nie wyrwał się wtedy, gdy zjeżdżałem na sam dół, posługując się nim za pierwszym razem, kiedy, po pokonaniu wyciągu, likwidowałem punkty asekuracyjne, które uprzednio założyłem pnąc się do góry, a które przy ewentualnym upadku chroniłyby mnie przed swobodnym lotem aż do podstawy ściany.

Wyrwał się jednak, gdy zmuszony byłem wyjść na samą górę wyciągu, z powodu „zatartej” liny. Po pierwszym bowiem zjeździe, gdy „wysprzątałem” całą asekurację, nie można było odzyskać liny, która była przewleczona przez kolucho stałego haka, z uwagi na olbrzymie tarcie o skałę i na załamaniach, pomimo że ciągnęliśmy ją we dwóch naszym całym ciężarem. Linę zatem należało odblokować po ponownym wyjściu na górę, i zjechawszy na dół, spokojnie odzyskać. To jednak nie miało się nigdy wydarzyć!

Po wyprostowaniu liny, która była w wielu miejscach „zahaczona” o skałę i obciążeniu haka asekuracyjnego podwójnym, tj. Gumy i moim ciężarem (gdyż w tym wypadku kilogramy się sumują), poczułem mrożący krew w żyłach „luz na linie”.

Siła z jaką obciążony został hak, wyrwała go ze szczeliny. Do tej pory (a minęło już niemal 9 lat!), mam przed oczami ten sznur, gdy zwinięty i pofalowany, swobodnie przecinał powietrze przed moją twarzą!

Towarzyszyła mi wtedy tylko jedna myśl: do samej ziemi nie ma już nic „na linie”, lecę do podstawy ściany, czyli jakieś 25 metrów w pionie, obrazowo około osiem pięter w typowym „gierkowskim” bloku. Zdążyłem jeszcze odwrócić głowę w dół, by zobaczyć że kilka (naście?) metrów niżej jest półka, w którą uderzę z dużą siłą plecami. Zanim miałem w nią uderzyć, zobaczyłem oczami wyobraźni siebie, pokonującego długodystansowy bieg na wózku inwalidzkim i pomyślałem, że skoro mam 20 lat, to wiele czasu spędzę na kółkach. Jednak, dzięki nie wiem sam czemu, ale na szczęście, po raz drugi tego dnia moja wizja bliskiej przyszłości miała okazać się błędna!

Prawdziwa tragedia wydarzyła się jednak kilkanaście metrów niżej, gdy ja, 85 kilogramowy osobnik, ubrany w ciężki zimowy sprzęt wspinaczkowy, uderzyłem siłą 25 metrowego, pionowego pędu, ciskającego mnie z impetem w dół ku ziemi, prosto w Gumę, który odruchowo, tym właśnie jedynym, najprostszym i jakże ludzkim (sic!!!) odruchem, wyciągnął ramiona w górę, by mnie „złapać”!!!

Konsekwencje chęci ratowania spadającego przyjaciela Artur Pierzchniak ponosi do dziś, ponieważ ja – swoją masą, rozpędzoną przyspieszeniem ziemskim, pogruchotałem mu cały bark, który wyciągnął w górę by mnie ratować. Oprócz skomplikowanego złamania kości obręczy barkowej, wyrwaniu uległy nerwy splotu barkowego. Nerwy w Artura barku nie zrosły się do dzisiaj.

Chociaż „jednoręki”, a właściwie bezwładny w jednej ręce, ale sprawny w drugiej, Guma dalej daje radę lepiej niż niejeden w pełni sprawny człowiek, instalując super-bezpieczne punkty stałej asekuracji w skałkach północnej Jury! To właśnie dzięki niemu setki, jeśli nie już tysiące wspinaczy, może się cieszyć bezpiecznym realizowaniem wspinaczkowej pasji, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak dzielnym człowiekiem jest ten, który dla nich przygotowuje teren!

Gdy kilka lat po tym zdarzeniu zapytałem Gumę, czy kiedyś mi to wybaczy, odparł ze śmiechem i zakłopotaniem: „A co Oktaw, mam cię ukrzyżować?”. Koleżeństwo i przyjaźń przetrwały tak ciężką próbę, cały czas pozostajemy w bardzo dobrych stosunkach, Artur ze swoją lewą ręką, która wyrabia 350 % normy i ja, z moją wdzięcznością za uratowanie mi życia i zdrowia.

Ja nigdy tego nie zapomnę! Guma własnym ciałem zamortyzował mój upadek z ośmiu pięter… Wspomnienia z tego dnia będą zawsze żywe w mojej pamięci, do dziś są świeższe niż te z wczoraj.

Taki jest Artur Pierzchniak, który poświęcił życie dla wspinaczki. Taki jest Guma, który potrafi w szczery sposób cieszyć się razem z „żółtodziobem”, a jak trzeba, to go ratować, nie licząc na nic w zamian!

 

Oktawian Cież

red. tekstu: Kasia Chrzan

Oktawian Cież - Wspinał się w licznych rejonach Europy, od Irlandii przez kraje śródziemnomorskie (Hiszpania, Francja, Włochy) po Austrię. Pod okiem Artura Pierzchniaka od kilku lat udziela się w pracach ekiperskich w rejonach Północnej Jury: Boniek, Góry Towarne, czy Trzebniów. Powstało w tym czasie wiele nowych dróg, a na istniejących wymieniano asekurację. Ponadto uczestniczył w kilku wyjazdach w Alpy, z których najskuteczniejszy zaowocował wejściem na Grossglockner (3798m. n.p.m.).
Taternictwo w jego wydaniu to przede wszystkim zimowe wspinanie. Do jego wybitnych przejść zaliczyć, między innymi można drogę Długosza-Popko 6+/7- na Kotle Kazalnicy. Oprócz wspinania chętnie poświęca się szeroko pojętej turystyce, w tym jeździe rowerowej na długich dystansach (np. z Polski nad Morze Czarne). źr.: http://annapasek.org/  - KOKSHAL-TOO EXPEDITION 2010

 

Komentarze do: “„A co Oktaw, mam cię ukrzyżować?” – czyli o tym jak przyjaźń wspięła się w zimowych Tatrach!

Skomentuj Piotr P. Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *