Rolnik pod ścianą

ochrona

Źródło: Nasz Dziennik

U progu nowego roku rolnicy prowadzący rodzinne gospodarstwa z niepokojem patrzą w przyszłość. Środki przypadające Polsce w ramach Wspólnej Polityki Rolnej w nowej, negocjowanej przez rząd Donalda Tuska perspektywie finansowej na lata 2014-2020 są o 4 mld euro niższe niż w poprzedniej. Oznacza to mniejsze pieniądze na dopłaty bezpośrednie i rozwój obszarów wiejskich.

Ponadto część środków przeznaczonych na Program Rozwoju Obszarów Wiejskich rząd zamierza przesunąć na dopłaty bezpośrednie. Przeciwko takiemu manewrowi protestował m.in. Związek Gmin Wiejskich RP, wskazując, że uzupełnienie poziomu płatności bezpośrednich powinno dokonywać się ze środków krajowych, a nie unijnych funduszy przeznaczonych na rozwój wsi. To według samego resortu rolnictwa PROW ma być efektywnym narzędziem realnego rozwoju obszarów wiejskich i zmniejszenia dysproporcji w stosunku do obszarów miejskich.

Przy takim poziomie finansowania o efektywności możemy raczej zapomnieć. Eurodeputowany Janusz Wojciechowski Wspólną Politykę Rolną na lata 2014-2020 określa mianem polityki biedy i dyskryminacji.

– Konkurencja światowa jest coraz trudniejsza, a na horyzoncie widać zagrożenia dla bezpieczeństwa żywnościowego Europy. Choć mija już dziesiąty rok od największego rozszerzenia Unii Europejskiej, w dalszym ciągu utrzymują się niesprawiedliwe różnice w dopłatach bezpośrednich na niekorzyść nowych krajów członkowskich – wskazywał Wojciechowski w Parlamencie Europejskim.

W kleszczach biurokracji

Wielu rolnikom ciężko mówić, że idą chude lata, bo innych w rolnictwie już nie pamiętają. – Państwo nie stwarza nam żadnych warunków. Mam hodowlę drobiu ekologicznego. Zrobiłem projekt ubojni, okazało się, że pomieszczenie gabarytowo jest za małe o ok. 2 m kwadratowe. Darowałem sobie nowy projekt, to oznaczało zbyt duże koszty – mówi Adam Susek z Małopolski. Koszt budowy ubojni to ok. 70 tys. złotych. Pan Adam przyznaje, że gdyby nie górnicza emerytura, raczej nie oddawałby się hodowli drobiu ekologicznego, bo ciężko z tego wyżyć. – Ten drób to taka moja pasja, więc ciągnę cały czas to wszystko – stwierdza.

Krótkim stwierdzeniem „śmiech na sali” kwituje absurdy unijnych dyrektyw.

– Rolnik, który zbierze z kurnika jajka, aby móc zapakować 10 sztuk do wytłoczki i tak dostarczyć je do sklepu, musi mieć certyfikat na przetwórstwo, dysponować specjalnym pomieszczeniem. Do tego dochodzi zatwierdzanie etykiety – tłumaczy. Wszystko to generuje koszty po stronie rolnika, ale to niewiele interesuje żerującą na rolnictwie biurokrację. Według obliczeń ekspertów, nawet ponad 10 proc. unijnych pieniędzy na polskie rolnictwo pożera biurokracja związana z ich dystrybucją.

Pan Adam nastawił się na sprzedaż indywidualną, pośrednictwo sklepów po prostu się nie opłaca. – Na Zachodzie to rolnicy mają handel w rękach. U nas na rolniku zarabiają inni – stwierdza. Jego zdaniem, by uprawy ekologiczne były opłacalne, trzeba od początku ukierunkować się na eksport. To nie jest droga dla wszystkich, eliminuje większość drobnych rolników niedysponujących odpowiednimi środkami i skalą produkcji.

– Mały nie ma czego szukać na rynku, upadnie, bo nie ma przebicia. Duży może więcej, tak jak z hipermarketami. U nas wszystko jest ustawione pod dużych producentów – podsumowuje pan Adam.

Tymczasem średnia powierzchnia gospodarstwa rolnego w naszym kraju wynosi 11,2 hektara. Około 862 tys. gospodarstw dysponuje powierzchnią gruntów mniejszą niż 5 hektarów. Ponad połowa polskich gospodarstw rolnych (56 proc. ogółu gospodarstw) osiąga rocznie wartość produkcji rolniczej niższą niż 4 tys. euro (do około 16 tys. zł). Produkcję o wartości większej niż 8 tys. euro (około 32 tys. zł) osiąga tylko co czwarte gospodarstwo rolne (26 proc. ogółu gospodarstw).

Wypychanie ze wsi

Zdaniem prof. Andrzeja Kowalskiego z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, uważanego za jedno z zapleczy intelektualnych resortu rolnictwa, mianem gospodarstwa rolnego powinniśmy określać tylko takie podmioty, które są w stanie utrzymać rolnika i jego rodzinę.

W rozmowie z nami profesor pyta, dlaczego coś, co ma hektar, 2,5, a czasami i 50 hektarów, ale nie ma tam produkcji, nazywa się gospodarstwem rolnym? Jego zdaniem, o zaopatrzeniu polskiego rynku w żywność i o eksporcie decyduje nie więcej niż 300 tys. gospodarstw, czyli ok. 50 proc. tych, które produkują na rynek.

Według mojego rozmówcy, oznacza to, że ta druga połowa – z punktu widzenia ekonomicznego, ale nie społecznego – jest zbędna. Dla profesora Kowalskiego sytuacja, gdy gospodarstwa z przyczyn ekonomicznych muszą zaprzestać produkcji, to nie tragedia, lecz skutek światowych trendów. Jeżeli chcielibyśmy utrzymywać gospodarstwa, które nie sprzedają lub sprzedają niewiele, trzeba do nich dopłacać, a ziemia, która nie rodzi, uniemożliwia rozwój innym rolnikom – argumentuje profesor.

Jego zdaniem, gospodarze, którzy nie produkują, nie powinni być podmiotem działań polityki rolnej, ale polityki społecznej polegającej na tworzeniu nowych miejsc pracy na wsi lub w mieście.

Kontrowersyjnej recepty prof. Kowalskiego nie podziela prof. Jerzy Szymona z Katedry Ekologii Rolnictwa Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie. – Często ten brak produkcji wynika z bardzo dużych obostrzeń. Rolnika wciska się w niszę, w której nie może być producentem. Te wszystkie absurdalne przepisy tak wiążą mu ręce, że on nie ma pola do działania – podkreśla profesor. I dodaje, że to celowe wypychanie rolników ze wsi.

Moi rozmówcy nie boją się ostrego porównania, że to prawo, które funkcjonowało za okupacji, zostało teraz wprowadzone w Polsce, a smutnym łącznikiem pomiędzy dwoma epokami pozostaje nieszczęsne kolczykowanie bydła. Rolnik nie może sprzedać swoich płodów rolnych bezpośrednio konsumentowi czy na targu ze względu na wyśrubowane wymagania. Musi uzyskać zezwolenie na sprzedaż każdego towaru. Obecnie sprzedaż bezpośrednia może odbywać się tylko w ramach województwa i w ościennych powiatach.

– Duże korporacje mogą wprowadzać towary, gdzie chcą, a drobny rolnik jest traktowany jak ktoś, kto tylko czyha, by otruć konsumenta – stwierdza Adam Susek. Za takim sterowaniem prawem stoi konkretny interes. – W tym łańcuchu najwięcej zarabiają duże firmy przetwórcze. Przepisy są tak skonstruowane, by wyeliminować małych producentów. Gdyby zmienić prawo, ok. 90 proc. konsumpcji pochodziłoby z tych małych gospodarstw, teraz jest odwrotnie: tylko 5 proc. pochodzi od drobnych producentów – puentuje prof. Szymona.

W interesie korporacji

Rozmawiam z panem Maciejem (dane do wiadomości redakcji), właścicielem kilkuset hektarów i pomysłu na ich wykorzystanie. Trudno odmówić mu rzutkości i przedsiębiorczości, jednak i on nie widzi powodu do komplementowania władz. – Polityka rolna jest tragiczna. Mówienie, że kto chce, ten na wsi ma dobrze, to medialne gadanie dla ludzi z miasta, którzy są nastawiani przeciwko wsi. A rolnictwo to najcięższy rodzaj produkcji – podkreśla. Jego gospodarstwo ma charakter rodzinny, nie zatrudnia pracowników. – Nie mogę korzystać np. z odliczeń podatkowych na inwestycje. Są olbrzymie fermy, które mają takie możliwości, ale to nie jest już rolnictwo, to przemysł – stwierdza.

Jak wszyscy utyskuje na drożejące środki do produkcji roślin, paliwo, biurokrację, sztuczne twory, agencje obsługujące chociażby dopłaty.

– W Polsce firmy zajmujące się skupem zboża są w rękach zagranicznych właścicieli: Belgów, Francuzów, którzy stwarzają warunki handlu stawiające rolników pod ścianą i nie ma żadnego podmiotu, który za nimi stoi. Rolnik jest sam, nie ma możliwości dochodzenia swego – opowiada.

Na potwierdzenie przytacza historię z tegorocznymi kontraktami na rzepak, które zostały pozrywane, ceny zaniżone i mimo kar nałożonych na firmy skupujące i tak wyszły one na swoje, bo rzepak wyrwali od rolników za grosze.

Zabójczy HACCP

Zdaniem pani Danuty z Mogielnicy, właścicielki gospodarstwa ekologicznego i sklepu z ekologiczną żywnością, rzetelne rolnictwo nigdy nie będzie miało skali wielkoobszarowej, bo ma charakter typowej manufaktury. Ubolewa nad kłodami rzucanymi pod nogi ekologicznym gospodarstwom przez państwo.

– Wiedza jest, wola jest, ale możliwości sprzętowe i finansowe to nieustanna bolączka. Walka o dobre prawo regulujące zasady małego przetwórstwa trwa już 14 lat, tyle wydeptujemy ścieżki do ministerstwa, a rolnik nadal nie może produkować nawet prostych przetworów jak sok, dżem, wyroby warzywne, bo obowiązują go te same normy HACCP jak dla wielkich zakładów – tłumaczy pani Danuta.

Na Zachodzie od lat z powodzeniem funkcjonują przepisy dla małego przetwórstwa, tzw. farmerskiego, a to te produkty są najbardziej poszukiwane przez świadomych klientów. – U nas na półkach królują dżemy z niemieckiego przetwórstwa, a co najbardziej przykre, często z eksportowanych polskich owoców – mówi pani Danuta. Z zaprzyjaźnionymi rolnikami próbowała założyć grupę producencką dla rolnictwa ekologicznego, ale także ich działania rozbiły się o niewspółmierne przepisy, bo do rejestracji wymagany jest odpowiedni, wysoki poziom potencjału produkcyjnego. Jak zawsze nie zmieścili się w przepisach.

Pani Danuta z zazdrością przygląda się w czasie zagranicznych wyjazdów choćby niemieckim miejscowościom, gdzie przy gospodarstwach działają młyny, piekarnie. W styczniu w ministerstwie rolnictwa ma ruszyć kolejna runda rozmów na temat małego przetwórstwa. Pani Danuta ma nadzieję, że tym razem rozmowy będą merytoryczne.

Lody, miód i mały sukces

Przydomową przetwórnię lodów udało się otworzyć państwu Jolancie i Stanisławowi Maciejewskim z Kończewicz pod Chełmżą. Otrzymali dofinansowanie ze środków unijnych, ale najpierw musieli wyłożyć swoje fundusze, potem około połowy kosztów inwestycji zostało im zwrócone.

– Z samych upraw pewnie byłoby znacznie trudniej nam się utrzymać. A lody w sezonie to zastrzyk gotówki. Produkujemy je oczywiście z własnych owoców i mleka od naszych krów – opowiada pani Jolanta. „Lody z rolniczej zagrody” świetnie sprzedają się wśród okolicznych mieszkańców, królują na weselnych stołach, plenerowych imprezach w okolicy. – Nasze lody sprzedawaliśmy także na Dziękczynieniu w Rodzinie w Toruniu – mówi pani Jolanta.

Nie jest tak, że polski rolnik tylko narzeka. Mimo przeszkód i ciężarów czasem udaje się znaleźć sektor działalności pozwalający na wyjście do przodu. Pan Ludwik Sławiński ze Sławatycz postawił na pszczoły. Ma 50 uli, ale także nie utrzymuje się jedynie z rolnictwa. Poza małym gospodarstwem jest organistą w Sławatyczach.

– Przy nowoczesnym gospodarowaniu, aby utrzymać się tylko z pasieki, trzeba mieć przynajmniej 150 uli, ale do ich obrobienia trzeba wtedy mieć jakąś pomoc – wyjaśnia.

Przedsiębiorczy gospodarz nie narzeka na warunki. Przeszedł kurs na mistrza pszczelarskiego, posiada roje rzepakowe, gryczane. Największym problemem jest zbycie miodu. – Ludzie oszczędzają na dodatkach, najważniejsze, by kupić chleb, lekarstwa, miód jest w dalszej kolejności – wyjaśnia, ale szeroki asortyment produkcji pozwala mu wyjść obronną ręką. Dodatkowy pomysł pana Ludwika to ręczny wyrób świec woskowych. Wykonuje gromnice, paschały, woskowe figurki. – To chałupnicza robota, trzeba tylko poznać trochę ten materiał – opowiada. Jeden z paschałów trafił nawet na Syberię.

Wśród jego sąsiadów i kolegów niektórzy szukają także pomysłu na swoje gospodarstwo – jeden jest hodowcą owiec, inny postawił na koniki polskie. Taka hodowla nie generuje wielkich kosztów. – Ale u nas przeważają renciści i emeryci, ich dzieci już wyjechały. Utrzymać się tu ciężko, do ośrodków miejskich daleko. Ta wyjazdowa tendencja chyba najbardziej widoczna jest u nas na wschodzie – zauważa.

W Mościcach w gminie Sławatycze młodych już prawie nie ma. – Mamy tu tylko sześcioro dzieci. Gospodarkę oprócz nas to jeszcze dwie osoby mają. Reszta to renciści – mówi mi jedna z mieszkanek, dla której rola to także dodatkowe zajęcie. Mąż prowadzi działalność gospodarczą, która stanowi główne źródło dochodu. – Jak pani chce porozmawiać o rolnictwie, to w tej wsi lepiej już nie szukać innych numerów – dodaje.

Wyludnienie, poddanie gospodarki bezdusznym tendencjom do konsolidacji i uprzemysłowienia sprawiają, że zanika tradycja, kultura, folklor, nieuchwytne piękno ziemi i wiejskiego krajobrazu. To coś, co w życiu rolnika, ziemianina przyciąga i fascynuje, daje się odczuć jedynie tam, gdzie skarby przyrody łączą się z lokalnym kolorytem i rolniczym etosem. Wielkie maszyny, hale i silosy nie mają już tej mocy. Na polskiej ziemi jest wiele miejsc, gruntów pełnych naturalnego bogactwa.

Pan Sławiński poetycko opowiada o swoim Podlasiu. – Bug jak wylewa, to jest nie tylko dosyć wilgoci, ale i nanosi muł. Dzięki niemu ta piękna dolina Bugu jest bez nawożenia bardzo żyzna. To Boża apteka. Trawa pięknie pachnie, jak się wysuszy. I mleko potem jest bardzo dobre – opowiada. Ale te łąki są puste, koszą je za odpłatą przyjezdni z sąsiednich gmin. Ta ziemia jak wiele innych w całej Polsce woła, zaprasza, by ludzka ręka wzięła ją w posiadanie.

Beata Falkowska

Nasz Dziennik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *